/Opublikowano 5 maja 2021 r./
Kiedy byłem jeszcze kilkuletnim brzdącem, głęboko wierzyłem w to, że im bardziej błyszczący papierek, tym smaczniejszy będzie ukryty wewnątrz cukierek. I szczerze mówiąc, wiele lat zajęło mi odkrycie, że to nieprawda. Mądrzejsi ode mnie dorośli już to wiedzieli. „Nie wszystko złoto, co się świeci” – mówili.
Dlatego, trzymając w rękach wydaną w 2020 książeczkę, bałem się.
Maria Curie, moja matka to unikatowe wspomnienia Ireny Joliot-Curie, starszej córki Marii Skłodowskiej-Curie. Za wydanie odpowiada Muzeum Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie. Oficjalnego wsparcia (i fotografii ze swego archiwum) udziela Musée Curie w Paryżu. Wstęp i konsultacja naukowa – wyśmienity historyk nauki i biograf Marii – profesor Tomasz Pospieszny. Projekt graficzny – wielokrotnie nagradzany Zespół Wespół. Rzec można: same gwiazdy. Błyszczący papierek.
Nie ma się zatem co dziwić, że poprzeczka oczekiwań ustawiona była wysoko. A co się kryje pod tym błyszczącym papierkiem? Sprawdźmy.
Książkę rozpoczyna wstęp Tomasza Pospiesznego, który Marię i Irenę nazywa nieco może romantycznie, ale jak najbardziej słusznie kobietami, które miały odwagę marzyć. Następnie czytelnik ma okazję zapoznać się z najważniejszą częścią książki: intymnym portretem Marii, kreślonym słowami najstarszej córki. Mówi się nieraz, że Irena to umysł ścisły, że odziedziczyła po matce pewną oschłość i rezerwę. Tymczasem Irena dysponuje naprawdę dobrym piórem, nieobce są jej humorystyczne akcenty i ironia. Dla kogoś, kto miał wcześniej okazję zapoznać się np. z jej listami, nie będzie to żadne zaskoczenie.
Moja matka miała do mnie zaufanie jak do siebie samej i nie wahała się zostawić mnie – osiemnastolatki – samej, obarczając mnie odpowiedzialnością za punkt radiologiczny w szpitalu angielsko-belgijskim położonym w pobliżu Ypres, kilka kilometrów od linii frontu. Powierzyła mi ponadto niezbyt łatwe zadanie: miałam nauczyć metody lokalizowania odłamków pewnego lekarza, Belga, mającego na pieńku z najbardziej elementarnymi pojęciami geometrii.
Jest to zupełnie inny styl pisania niż u młodszej z córek. Ewa w swej biografii Maria Curie pisze bardziej kwieciście; też z uśmiechem, ale bardziej poczciwym; nie ma u niej tej ukrytej ironii, tego ledwie wyczuwalnego literackiego żądła, co oczywiście nie oznacza, że jej dzieło jest w jakikolwiek sposób gorsze – o ile ktoś miałby w ogóle odwagę porównywać pod tym kątem wspomnienia obu córek.
Czyta się to dobrze. Irena porusza szereg różnych tematów i ważnych wydarzeń w życiu swej matki: śmierć Pierre’a Curie, służba dla Francji w czasie wojny, podróże zagraniczne, organizowanie Instytutu Radowego we Francji, a potem w Polsce. Dowiadujemy się, jakie książki czytała Maria, jaki był jej stosunek do religii, jak układały się relacje z jej nielicznymi przyjaciółmi. Irena prezentuje także listy, w których Maria wychodzi z ram swojej zwykłej powściągliwości. Mnie osobiście ciekawiło, czy (i w jaki sposób) Irena wspomni o romansie matki z Paulem Langevinem i nienawiści, z jaką atakowały Marię niektóre brukowce po jego ujawnieniu. Jak powszechnie wiadomo, Ewa Curie przemilczała ten temat w swojej biografii. Irena zastosowała podobną taktykę, ledwie napomykając o wydarzeniach z 1911 roku:
Umarł dziadek, co ją zasmuciło, ale też przysporzyło dodatkowych trosk, trzeba było bowiem jakoś zastąpić czułą i inteligentną opiekę, jaką roztaczał nad moją siostrą i nade mną. Następnie do kampanii politycznej, wszczętej z okazji jej kandydowania do Akademii, dołączyła się oszczercza kampania dotycząca jej życia prywatnego.
Co ważne, Maria Curie, moja matka opatrzona zostało licznymi przypisami, które nie ograniczają się do podania dat urodzenia danej osoby, wprost przeciwnie: dostarczają wielu cennych i ciekawych informacji (np. o znajomości języka polskiego obu córek), a dociekliwi czytelnicy znajdą odsyłacze do innych publikacji. Przypisów jest w sumie 88 – prawie tyle, co stron w książce. Kawał świetnej roboty wykonał w ramach konsultacji naukowych, Tomasz Pospieszny.
Osobny akapit należy też poświęcić zdjęciom. Użyczyło ich ze swego bogatego zbioru paryskie Musée Curie. Zdjęcia są duże (niejednokrotnie zajmują całą stronę) i odpowiednio opisane. Część z nich to niepublikowane nigdy wcześniej w książkach kolorowe fotografie, prezentujące zupełnie inne, piękne oblicze Pań Curie. Szkoda, że z noty redakcyjnej nie dowiadujemy się o ciekawej historii ich odnalezienia. Niektóre z fotografii to prawdziwe rarytasy, rzadko publikowane, jak np. zdjęcia Ireny z okresu jej służby radiologicznej w czasie pierwszej wojny światowej, czy zdjęcie z konferencji Przyszłość kultury z 1933 roku, która odbyła się w Madrycie. Była to zarazem przedostatnia zagraniczna wizyta w życiu Marii Skłodowskiej-Curie.
Wspomnienia Ireny mają unikatową wartość, i to z co najmniej dwóch powodów: po pierwsze, stanowią cenne uzupełnienie biografii autorstwa Ewy Curie. Jest to spojrzenie z innej perspektywy, nadające konturów i głębi obrazowi Marii, jaką znamy. Po drugie: w Polsce szkic ten nie ukazał się nigdy wcześniej w formie książkowej. Znaleźć go można jedynie w: czasopiśmie „Postępy Fizyki” (T. 6, 1955, Z. 1) oraz roczniku Kasy im. Józefa Mianowskiego „Nauka Polska. Jej potrzeby, Organizacja i Rozwój”, (Nr 7 (32) z 1998 roku). Pierwotnie wydrukował je francuski periodyk „Europe” w numerze 108 z 1954 roku. Polskie wydanie książkowe oparto o publikację z 1998 roku w tłumaczeniu Małgorzaty Malewicz.
Jakimś niezrozumiałym zrządzeniem losu wspomnienia starszej z córek zostały więc przypadkowo usunięte w cień i zapomnienie. Tym bardziej należy przyklasnąć inicjatywie warszawskiego Muzeum Marii Skłodowskiej-Curie i rzetelnej pracy redaktora wydawniczego, Dominiki Świtkowskiej. Wspomnienia Ireny wreszcie doczekały się godnego wydania, w którym trudno dopatrzeć się poważniejszych uchybień. 26-stronicowy artykuł Ireny Joliot-Curie udało się przemienić w prawie 100-stronicową książeczkę z masą przypisów, ładnymi zdjęciami i twardą okładką. Zdecydowanie warto przeczytać i zdecydowanie warto kupić — nie mam co do tego absolutnie żadnych wątpliwości.
A co z moim cukierkiem? Błyszczący papierek na szczęście nie rozczarował, kryjąc w sobie pyszną zawartość.
Nie wszystko złoto, co się świeci? Być może.
Ale to złoto się świeci. Jasnym, radowym światłem.
Jakub Müller