Liz Lee Heinecke

 

Co łączy bakteriologię, Star Wars, banjo i eksperymenty chemiczne z dzieciakami? Pozornie nic. Okazuje się jednak, że wspólnym mianownikiem jest Liz Heinecke. To amerykańska pisarka, bakteriolog i fanka serii Star Wars, która wolnym czasie lubi grać na banjo.

Autograf Autorki, Archiwum Jakuba Müllera

Liz Heinecke napisała kilkanaście książek, większość z nich to propozycje intrygujących eksperymentów, które możemy wykonać razem z dziećmi. Efekty (naprawdę ciekawe!) do obejrzenia na stronie www.kitchenpantryscientist.com

Wydana w lutym 2021 roku książka pt. Radiant to „poważniejsza” pozycja w dorobku Amerykanki, skupiająca się na mało dotąd eksploatowanym wątku przyjaźni Marii Skłodowskiej-Curie ze słynną amerykańską tancerką  .

Wciąż się zastanawiam jak to możliwe, że spokojna, skupiona na nauce Maria zaprzyjaźniła się z wulkanem energii, tancerką i artystką, która, w przeciwieństwie do uczonej, uwielbiała bywać na przyjęciach i poznawać nowych ludzi? Była to zaiste nietypowa znajomość, pełna przeciwieństw i kontrastów. Na przekór wszystkim, przetrwała ponad 20 lat, nie dając się pokonać nawet wojnie, chorobom, skandalom i dalekim odległościom.

Temat niezmiernie ciekawy, ale czy na tyle obszerny, by „robić” z niego książkę? Miałem poważne wątpliwości.

Heinecke sprytnie wybrnęła z tej pułapki. Narrację prowadzi dwutorowo: niektóre rozdziały poświęcone są tylko Fuller, inne z kolei Skłodowskiej-Curie. Spotkania obu pań ukoronowane są oczywiście osobnymi rozdziałami. Akcja rozpoczyna się w 1892 roku, czyli w momencie, gdy Loie Fuller miała 30 lat, a Maria o pięć mniej. Przeplatane rozdziały pozwalają czytelnikowi wczuć się w klimat tamtych czasów, świetnie – przyznaję – odmalowany przez autorkę. I zupełnie jak wstęgi w słynnym tańcu Loie Fuller, tak losy obu przyjaciółek splatały się co jakiś czas, poruszane burzliwym wiatrem historii. Kilka z tych spotkań opisuje Heinecke. Czyni to zgrabnie i ze swadą, dzięki czemu na kartach książki poznamy wiele ciekawych wątków, jak np. wizytę Fuller w pracowni Thomasa Edisona, taniec na wieży Eiffla czy podróż do Egiptu. Książka Radiant pozwoliła mi też docenić Fuller… Była to doprawdy wyśmienita tancerka, która oprócz tego sama projektowała scenografię, obmyślała elektryczne systemy oświetlenia (wiele z nich opatentowała). Nie bała się używać soli radu do oświetlenia swej sukni, tańczyć w prowokującym (jak na tamte czasy) stroju jako Salome, czy występować w całkowitej ciemności. Kobieta obdarzona wieloma talentami, a przede wszystkim obsesją stałego ulepszania swoich występów i poszukiwania nowych środków ekspresji. Wciąż było jej mało, wciąż chciała próbować czegoś innego. Fascynująca postać, która poza wrażliwością artystyczną, posiadała i pielęgnowała w sobie autentyczną żyłkę naukowca.

 

Portrety Loïe Fuller z wnętrza książki, Archiwum Tomasza Pospiesznego

 

Jeśli chodzi o Marię – poznajemy znane z jej życia wątki: studia we Francji, małżeństwo, problemy zdrowotne, śmierć Pierre’a Curie, prace nad radem, czy podróż do Stanów Zjednoczonych w 1921 roku. Na szczęście są też mniej znane wątki, jak lunch u Loie, gdzie Ewa Curie prezentowała swoje umiejętności gry na pianinie, czy postać Gabriela Pierné’a, francuskiego pianisty, który dzięki wstawiennictwu Fuller, prowadził zajęcia muzyczne dla Ewy, pomagając jej doskonalić swoje umiejętności gry na tym instrumencie. Marię i Loie poznajemy już w dojrzałym wieku, więc pewne etapy ich życia (dzieciństwo, ostatnie lata życia Marii), poruszone są jedynie fragmentarycznie.

Porządny research to kolejna zaleta książki. Muszę przyznać, że bibliografia robi wrażenie. Zawiera ponad 100 zróżnicowanych pozycji, w tym nie tylko książki, ale także listy i czasopisma. Skarbnicą wiedzy była z pewnością korespondencja Fuller, przechowywana w nowojorskiej bibliotece publicznej. Autorka korzysta z niej umiejętnie, kreśląc zapadający w pamięć obraz przełomu wieków i pierwszych lat XX wieku.

To nie jest opracowanie naukowe, przeładowane po brzegi cytatami i opisami badań. Radiant czyta się jak fikcję, beletrystykę, a zgrabne pióro autorki sprawia, że momentami trudno się od książki oderwać.

 

Fotografie z wnętrza książki, Archiwum Tomasza Pospiesznego

 

Plusika należy także przyznać za wydanie i oprawę graficzną. Błyskotliwą narrację Heinecke ilustruje wiele zdjęć. Badaczy i biografów Marii zasmucić może fakt (a może ucieszyć?), że użyte w książce fotografie uczonej są powszechnie znane. Ciekawie prezentuje się jednak arsenał zdjęć Fuller – momentami trudno oderwać wzrok od jej strojów i tanecznych układów uwiecznionych na zdjęciach. I choć widzimy tylko jedno ujęcie, zatrzymane w stop-klatce obrazy działają na wyobraźnię; w mojej głowie Amerykanka tańczyła jeszcze długo po zamknięciu książki.

Choć prywatnie Fuller była homoseksualistką, związaną ze swoją promotorką i asystentką, Gabrielle Bloch (która w 1920 roku przyjęła pseudonim Gab Sorère), Heinecke opisuje ich relację w bardzo subtelny sposób. Nie czyni z tego tematu sensacji, sugeruje czytelnikowi (i to dopiero pod sam koniec książki), jaka była prawdziwa natura tego związku. I jakkolwiek obrazoburczo może zabrzmieć to pytanie, to pojawiło się w mojej głowie bardzo szybko: czy Loie Fuller była zafascynowana „tylko” inteligencją i badaniami Marii? Czy może uczona podobała jej się także fizycznie? Nie ma odpowiedzi na to pytanie.

Wątpliwości nie ulega za to fakt, iż Maria Skłodowska-Curie rzeczywiście przyjaźniła się z Loie Fuller. Wiele je łączyło: naukowa pasja, miłość do radu, szczerość i lojalność, pełne zaangażowanie w swoją pracę. Spotykały się kilka razy, regularnie korespondowały. Amerykańska tancerka i innowatorka była bez wątpienia barwną postacią.

 

Fot. Tomasz Pospieszny

Wracając więc do wcześniejszego pytania: czy da się z tej historii złożyć całą książkę?

Okazuje się, że nie tylko da się, ale na dodatek można to zrobić w ciekawy sposób. Warto jednak pamiętać o jednym: z książką Liz Heinecke jest jak z filmami o Jamesie Bondzie. Zanim zaczniemy, należy przyjąć odpowiednią perspektywę. Nastawić się. Jeśli potraktujemy go jak poważny film sensacyjny – spotka nas zawód.  Podobnie tutaj: we wstępie autorka lojalnie ostrzega, iż książka jest „kreatywną nie-fikcją”. Bazuje wprawdzie na życiorysach obu pań i porządnym researchu, ale np. dialogi są w większości wymyślone. Należy o tym pamiętać – i nabrać pewnej dozy dystansu jeszcze przed rozpoczęciem lektury.

Większą część książki zajmuje wybiórczy opis losów Marii i Loie. Zaledwie kilka ich spotkań jest opisanych szerzej, i momentami daje się odczuć, że to jednak amerykańska tancerka jest tutaj główną bohaterką. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że książka jest nieco „napompowana”.

Mimo tych zarzutów, dzieło Liz Heinecke ma w sobie wystarczająco wiele atutów, bym mógł szczerze polecić jego lekturę, co też niniejszym czynię.

Jakub Müller